A my wieczorami rozprawiamy o naszych tematach dnia, czyli różanopalcych flamingach, brązowo-czarnych bawołach wodnych, nieledwie dzikich, które pasą się na przybrzeżnych murawach, a kiedy akwen się wiosną ociepla, z lubością zażywają kąpieli wodnych i błotnych, brodząc wśród rozłożystych liści grążeli i hiacyntów wodnych. I – last but not least – o pelikanach kędzierzawych, ogromnych ptakach o blisko trzymetrowej rozpiętości skrzydeł, które od świtu do zmierzchu żerują, odżywiając się niemal wyłącznie rybami. O pelikanach dalmatyńskich (bo i tak są one zwane), u których worek pod żuchwą staje się w okresie godowym ognistoczerwony, a bujne kędziory z piór zawadiacko sterczą im na czubku głowy. O pelikanach, które budują swe gniazda z traw, trzcin i gałązek spajanych lepkimi odchodami. Przypominamy sobie, że w dawnych epokach te ogromne ptaki były figurami samego Chrystusa, gdyż według wierzeń i przekonań poświęcały się, własnym ciałem i krwią karmiąc swoje bezbronne młode.
Rozmawiamy więc dalej z naszymi greckimi przewodnikami o pelikanach, których liczebność dzisiaj na świecie spada, a których zimową przystanią stają się właśnie rozległe połacie tego niesamowicie pięknego, otoczonego wzgórzami i górami i nade wszystko płytkiego jeziora w Macedonii Środkowej.
Następnego dnia Babis prowadzi nas na lagunę. Mam nieodparte wrażenie, że kiedyś, może w dzieciństwie, a może w innym życiu, już tutaj byłem. W oddali majaczą szczyty, wśród nich zaś Olimp, mityczna, a przecież realna góra bogów. Dziś spowity mgłą o konsystencji chudego mleka bez laktozy.
W grupce fotografów z Niemiec jest i ona – smukła i rudowłosa Lena, do złudzenia przypominająca dwudziestoparoletnią Polę Raksę. Wymieniamy uśmiechy i zachwyty na temat laguny. A potem szybko się rozjeżdżamy, by nagle na siebie wpaść na lotnisku w Salonikach.
Też lecisz do Monachium? – pyta ona i momentalnie (żyjemy przecież w socialmedialnym świecie ponaddźwiękowych prędkości) zostajemy facebookowymi znajomymi.
Krajobraz malarski, którym syciłem zmysły w okresie dojrzewania, wertując kolorowe albumy z wydrukami płócien Claude’a Moneta i Edgara Degasa, a także innych, pomniejszych impresjonistów, ukryty w zakamarkach pamięci, wychodzi teraz na światło dnia.
I myślę, że śródziemnomorskie – greckie, włoskie, francuskie, a jeszcze hiszpańskie i może trochę bałkańskie – słońce sprzyja jedynemu w swoim rodzaju malarstwu i fotografii.
Niemi z podziwu, siedzimy na kamieniach i patrzymy.
Jest niemal południe, a słońce nie stoi wcale wysoko, bo zbliża się dopiero luty.
W pobliskich Salonikach i na przedmieściach trwa sjesta. Starzy przyjaciele ze szkoły spotykają się w tawernach. Wchodzimy do ledwie oznakowanej knajpki, której kamienie przechowują jeszcze pamięć o dawnych tragikach i mędrcach.
Przy samotnym stoliku siedzi siedemdziesięcioletni na oko mężczyzna o śniadej cerze i opadających na ramiona szpakowatych włosach. Umówił się z dziewczyną i czeka na nią przy kawie, ale kiedy to było?
Tymczasem nad Kalochori Lagoon niespiesznie żerują długonogie czaple i brodźce piskliwe, a rożeńce, przybrawszy szaty godowe, dobierają się w pary. Jednak ptakami, które kradną tu show, są flamingi różowe.
Kiedy ostatniego dnia leżymy na kamienistym wybrzeżu otuleni wilgotnym mrokiem, a chłodne wody jeziora omywają nasze obiektywy (podczas lutowej nocy nad Kerkini temperatura powietrza spada poniżej zera), łączy nasz wspólny cel: potrzeba bliskiego obcowania z naturą. Nieco zesztywniali czekamy więc uparcie, w bezruchu i skupieniu, na pelikany kędzierzawe, majestatyczne ptaki, które powoli i ostrożnie podpływają do brzegu, by o świcie zacząć intensywnie żerować na płyciźnie. W przepastnych dziobach tych dużych ptaków, rozciągliwych u dołu - jak w głębokich workach ze skóry - znikają bezpowrotnie ryby. A my za punkt honoru obieramy sobie zrobienie jedynej w swoim rodzaju foty, foty w kontrze - na przekór naszemu szkiełku i oku. I dopiero w drodze powrotnej, już w samochodzie i potem w restauracji, widzimy, jak wiele jest jeszcze do poprawienia...
Autor tekstu i zdjęć: Paweł Czapczyk