środa, 24 września 2025

Alpy francuskie – w krainie orłosępa i koziorożca. Fotorelacja z wyprawy


Ciemności kryją ziemię, chmury kryją góry. Idziemy z Amandą we mgle, godzinę, może dwie, by bladym świtem stanąć na przełęczy. Przed nami ścielą się łany ziół, a stoki – jak okiem sięgnąć – porastają fioletowe i mlecznobiałe krokusy. Mrozoodporne i niezłomne, zahartowane ostrym wysokogórskim powietrzem, wydają się mniejsze niż tatrzańskie, które rokrocznie zadeptywane są przez turystów w Dolinie Chochołowskiej. W maju stają do zawodów o palmę pierwszeństwa w dziedzinie florystycznej urody – za konkurencję mając storczyki, szarotki i saldonelle oraz zakwitające właśnie alpejskie konwalie.

Gdy spojrzeć ukośnie w górę, nad nami rozpościera się kraina lodu i strefa wiecznie zalegających śniegów, obficie zasilających strumyki i wodospady, które finalnie tworzą kryształowo czyste, zielonkawobłękitne jeziorka. Ale co to leci? Orzeł cesarski? Sęp płowy? Przecież nie one, lecz orłosęp brodaty, niekwestionowany książę alpejskich turni i niedostępnych skalnych występów, pionowych ścian i ośnieżonych masywów, miał być naszym celem.

Orłosęp, zwany tu żipaetem, to majestatyczny ptak o diabelskich oczach, lwiej grzywie i sakramencko opierzonych nogach. A na dodatek – o wściekle pomarańczowych piersiach i pociesznej czarniawej bródce. To symbol Alp o rozpiętości skrzydeł dochodzącej do 280 centymetrów, który – podobnie jak ryś – przed laty wrócił do macierzy. Żyje w rejonie Sixt zupełnie dziko, w stanie absolutnie wolnym, przez nikogo obecnie ani nie reintrodukowany, ani nie dokarmiany. To padlinożerca, który wyrwane ze ścięgien golenie rozbija o skały bądź połyka monstrualne kości w całości, co umożliwiają mu niebywale rozciągliwy przełyk i żołądek, a silnie stężone kwasy żołądkowe bezproblemowo rozpuszczają je potem i zamieniają na łatwo przyswajalną papkę. Nic dziwnego, że tutejsi ludzie mówią o tym łomignacie i kościożercy: „czyściciel gór”.

Christof, przewodnik alpejski, autentyczny człowiek śniegu o zaroście tybetańskiego szerpy, daje cynk, na który czekamy od trzech dni. Śniady od słońca, żylasty i smukły, prowadzi nas do gniazda legendarnego szponiastego. Mamy do szczeliny w skale około 600 metrów, a między nami dolina i rozpadlina. Niestety, lęg się nie udał i siedmioletnia para wyniosła się stąd przed tygodniem. My o tym jeszcze nie wiemy i póki co tkwimy heroicznie na posterunku – niczym Prometeusz przykuty do skał Kaukazu – ponad cztery godziny. Jakkolwiek nadzieja umiera ostatnia, w końcu dochodzi do nas, że nic tutaj nie ugramy i że dalsza misja jest niemożliwa i przypominać będzie – toutesproportionsgardées – mit Syzyfa.

Alpy Francuskie

Fot: Paweł Czapczyk

 ***

Czekamy zatem na Suzanne. Suzanne naszym wybawieniem. Ta wysuszona i zgarbiona staruszka zna w okolicy każdy strumyk, każde drzewo, każdy kamień. Pomarszczona, lecz gibka, wygląda jakby była babcią Wandy Rutkiewicz, Jerzego Kukuczki i Reinholda Messnera razem wziętych. Pachnie zaś tak, jak wnętrze starego drewnianego kościółka lub lokalny przysmak, wielki i okrągły ser Raclette, który Ama serwuje na gorąco, czyli zaraz po roztopieniu, w asyście ziemniaków, szynki i sałaty podczas rodzinnej kolacji w Sixt. Danie spożywam z wielkim apetytem, proszę nawet o dokładkę, ale nos, c'estvrai, muszę w tym czasie zatykać.

Wracając do Suzanne: w małym palcu lewej stopy ma sekretne przejścia i skróty na przełęczach. Jak nikt zna marmoty, czyli świstaki, i żmije. „Podjedźcie samochodem, ile się da – mówi – a potem pieszo pod górę, godzinę albo dwie. Pot i łzy wynagrodzą wam widoki, które ukażą się waszym oczom. A kiedy opadną mgły – pod warunkiem, że pojawicie się przed wschodem słońca – zobaczycie kozice. Potem koziorożce. A na deser – parę orłosępów, która zmienia się przy młodym”.

„C'estunspectacle” – mówi, a w jej wąskich, schowanych za ciężkimi powiekami szparkach oczu kryje się zarówno radość, jak i badawcze spojrzenie, czy na pewno jesteśmy godni powierzanej nam tajemnicy.

I już wspinamy się wyżej i wyżej, mijamy maleńką wioseczkę, która trzy tygodnie temu została odcięta od świata po zejściu lawiny kamiennej.

Patrzymy z góry na kozice, na wysokości oczu mamy koziorożce. I czekamy. Powyżej górnej granicy lasu szczyty otaczają chmury, które z wolna przepędza wiatr. To tam właśnie w czeluści skalnej orłosępy zbudowały z gałęzi okazałe gniazdo, które może mieć trzy metry średnicy. Do środka naniosły pierze i sierść, bo jaja (zazwyczaj jedno) składane są zimą – w grudniu lub styczniu. I dalej czekamy.

Kozice i koziorozce w Alpach Francuskich

Fot: Paweł Czapczyk

***

Denis, stary Francuz o krzywych zębach i posturze rosłego świstaka, co drugi dzień uprawia tu wysokogórskie wspinaczki. Spotykamy go na piargu, gdy wyrusza na poszukiwanie pomurników. Odradza pójście za sobą, bo warunki ciężkie – porywisty wiatr, zalegający śnieg, oblodzone kamienie i obsuwające się bloki skalne. Zostajemy zatem z Amą pod (niemal) wiszącą skałą i dalej wypatrujemy orłosępów. Zalega cisza, a po tej – jak makiem zasiał – ciszy pojawia się wysoko kołujący ścierwnik. Wtem wrzask: to rozkrzyczana gromada wrończyków i sęp płowy. Ama rozradowana, bo wprawdzie mieszka tu od jedenastu lat, ale pierwszy raz weszła tak wysoko. Jest rześko, słońce opieka nam twarze, a wszystkie stresy zostały na dole – co najmniej tysiąc metrów pod nami.

„Jak zrobi się nagle ciepło i parno, to schodźcie możliwie szybko, bo zwiastuje to potężną burzę” – przypominam sobie przytomne słowa Denisa.

Tymczasem wysokogórską medytację przerywa przeciągły, przenikliwy świst. To trzymający wartę świstak ostrzega swych pobratymców przed niebezpieczeństwem płynącym z nieba. Bo gdyby zbliżał się wilk, lis lub wąż, świstów usłyszelibyśmy kilka i to krótszych. I chociaż nie zaistniało zagrożenie z lądu, alarm w kolonii gryzoni jest uzasadniony. Bo nagle zza wierchów, najpierw widoczny jako cień na przeciwległych skałach, bezszelestnie wyłania się on: Gypaetusbarbatus. Król gór i duch gór w jednej istocie. Orłosęp brodaty.

***

Żipaet leci prosto do szczeliny skalnej, gdzie w gnieździe czeka jedno, ale za to bardzo głodne młode. Ama mówi, że to nie gryzoń. Że rodzic w dziobie niesie uncję pożywnej, ociekającej posoką padliny.

Tak, majestatyczny i groźny książę alpejskich przestworzy ma inne, niż my, preferencje kulinarne. Łakomym okiem omiata kozice i koziorożce, bo któraś bądź któryś z nich w końcu spadnie. Zejdzie lawina albo na oblodzonej skale w deszczu się poślizgnie. I na pewno w końcu spadnie.

Owszem, do orłosępów brodatych przylgnęła łatka „okrutników”, bo potrafią strącać ze skały zwierzęta kopytne, które potem z chirurgiczną precyzją oprawiają, rozdzierając tkanki miękkie i łamiąc kości. W starożytności jeden osobnik przyczynił się ponoć do śmierci wielkiego tragika greckiego, Ajschylosa, spuszczając na jego łysą głowę, którą pomylił z kamieniem, żółwia o twardym pancerzu.

***

*** 

Alpy Francuskie

Fot: Paweł Czapczyk

 

Połowa maja, a wszędzie dookoła zalega śnieg. Znajdujemy się na wysokości 1700 m n.p.m. Gdzie nie spojrzeć - kwitną krokusy, a zbocza zaczynają się zielenić. Od czasu do czasu słychać świstaka, a w strumyku, zaczepione o pędy traw, bujają się sznury galaretowatego skrzeku. Widać już larwy, wiercące się w otoczkach jajowych, które skutecznie opierają się zwolnionemu prądowi wody. Życie płciowe ropuch kwitnie w najlepsze. Gdy kucamy przy bystrzu, dostrzegamy samce i samice w objęciach, w żelaznych uściskach, w serdecznym i erotycznym ampleksusie, który umożliwia dalsze składanie i zapładnianie jaj.

Bufo spinosus była kiedyś uznawana za podgatunek ropuchy szarej (Bufo bufo), ale obecnie traktuje się ją jako odrębny gatunek. Najłatwiej odróżnić ją od kuzynki po pomarańczowoczerwonych tęczówkach oczu.

Mijamy Le Reposoir, które od listopada do marca staje się mekką narciarzy. Ślizgamy się na kamieniach i zakopujemy się po kostki w śniegu. Kosztujemy zimnej wody ze strumyka i trawersujemy ściany skalne. Podziwiamy przełęcz Col de la Colombière w całej jej rozciągłości. Wypatrujemy miejsca, w którym zginął pewien André, a nade wszystko pomurników, modraków, sokołów i orłosępów. Finalnie zaś zostajemy otoczeni przez młode i stare koziorożce alpejskie.

- Pablo, ja się ich trochę boję – szepce Ama.

Następnego dnia Amanda ofiarowuje mi wełnianą kamizelkę tyrolską, bym jeszcze bardziej był brany za swojaka przez wypełnione mlekiem alpejskie krowy z dzwonkami. Pamiętam jak Martina Hingis, szwajcarska tenisistka, w której się przed laty platonicznie podkochiwałem, zapytana na konferencji prasowej, co tak w jej podręcznej torbie brzęczy, odparła z uśmiechem: „Na pewno krowi dzwonek!”.

Tymczasem słychać gwizdy, wspinam się po kamieniach, po rumowisku skalnym, ostrożnie i możliwie cicho. Czekam na wpół zgięty kwadrans, dwa kwadranse, trzy kwadranse…

Czas się dłuży, życie umyka, adrenaliny coraz mniej.

Idźmy dalej, nikt nie świszcze!

Zrezygnowany, schodzę po ruchomych kamieniach na czworakach. Ale oto Ama, która najwyraźniej złapała wildlife’owego bakcyla, krzyczy: „Pablo, jest!”. Patrzę tam, gdzie rozradowana dziewczyna kieruje wzrok z pomocą małej operowej lornetki i rzeczywiście: na wzgórku w dolince pocieszny gryzoń uważnie węszy i penetruje okolicę.

Świstaki po intensywnym okresie żerowania na trawach, ziołach, korzonkach i bulwach, pod koniec sierpnia stają się ospałe i syte (ich podskórny tłuszcz stanowi wówczas 2/3 masy ciała), a od września do kwietnia po prostu smacznie hibernują.

Świstak w Alpach Francuskich

Fot: Paweł Czapczyk

Wreszcie koziorożce alpejskie osiągają dojrzałość płciową dopiero w wieku siedmiu lat – akurat wtedy, kiedy ich imponujące, długie, szablaste i zakręcone rogi przestają rosnąć. Samce mogą odtąd walczyć i starać się o samice, a w pełni swego rozwoju osiągnąć naprawdę imponujący ciężar ciała, dochodzący nawet do 116 kg żywej wagi (przy długości ciała sięgającej 116 cm).

Pierwszy raz w życiu koziorożce alpejskie widziałem w dzieciństwie w ogrodzie zoologicznym, do którego chodziłem na niedzielne spacery z ojcem, który nie zawsze był zadowolony z takiego obrotu sprawy. W specjalnym alpinarium w starym zoo zwierzęta miały pokaźną kamienistą górę, na którą się zręcznie wdrapywały, jednak głównie dreptały wokół niej, dość beznamiętnie, po betonie. Jakież było moje zdumienie, kiedy zobaczyłem je na wolności, dzikie i nieujarzmione, za nic mające pionowe ściany skalne, ostre krawędzie, niedostępne półki i zawieszone w chmurach ośnieżone szczyty. „Przyklejone” do kamieni zlizywały ściekającą wodę lub wyskubywały ze szczelin młode pędy roślin zielnych. I – w zależności od potrzeb lub nastroju – poruszały się albo energicznie i żwawo, albo wolno i dostojnie.

Praktycznie każdego dnia, po wyjściu w góry, obserwowałem osobniki młode i stare, samice i samce, a także niewielkie grupki dwu- i trzyletnich podrostków. Niektóre z nich, owszem, były daleko, ale inne blisko, a nawet bardzo blisko. Pomyślałem, że czują się zupełnie niezagrożone, a przecież jeszcze w XIX wieku na nie namiętnie polowano. I na wolności, na pograniczu francusko-włoskim, ostało się wówczas mniej niż sto osobników. Dziś przyczyny ich śmierci bywają naturalne – choroby i starość albo lawina śnieżna bądź kamienista, która nagle z kolosalnym łoskotem i atomową siłą schodzi z wysokich pięter gór. No i wtedy orłosępy mają ucztę i używanie…

Koziorożec alpejski (Capraibex)

Koziorożec Alpejski w Alpach Francuskich

Fot: Paweł Czapczyk

***

Odwiedzam alpejską wioskę Samoëns, leżącą we francuskim regionie Górnej Sabaudii. To tam na początku XX wieku, a dokładnie w 1906 roku, powstał ogród botaniczny, który założyła Marie-Louise Cognac-Jay. Bezdzietna bogaczka, która w młodości wyszła za mąż za paryskiego biznesmena, a na starość postanowiła ulokować wszystkie majętności swojego życia w pięknym ogrodzie, który zyskał lokalizację na szczycie góry (na wysokości 800 metrów n.p.m.). Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej pieczę nad ogrodem botanicznym, nazwanym na cześć hojnej założycielki La Jaÿsinia, objęło Narodowe Muzeum Historii Naturalnej – Katedra Ogrodów Botanicznych i Zoologicznych w Paryżu.

Piętrowo położony, na naturalnym górskim stoku i szczycie, ogród zajmuje obecnie powierzchnię 3,7 hektarów. Szacuje się, że rośnie w nim ponad 2,5 tysiąca gatunków roślin! Roślinność krzaczasta i drzewiasta zapewnia cień dający ukojenie, a darnie z roślinnością górską, mszakami, paprociami i urodziwymi kwiatami z różnych stron świata i rozmaitych szerokości geograficznych (karpackimi, himalajskimi, pochodzącym z gór Libanu, a nawet Nowej Zelandii, ale przede wszystkim, ma się rozumieć, alpejskimi) kreują niezapomniane mikropejzaże.

Ogród botaniczny La Jaÿsinia oferuje również zwiedzającym zapierające dech w piersiach widoki na rozległe i wysokie pasma Alp. Są kamieniste, wapienne schodki i drewniano-kamienne ławeczki, na których można spocząć, by sycić zmysły i koić nerwy. Spotkamy tu mnóstwo owadów, chrząszcze, ważki i miododajne pszczoły oraz ptaki z rodziny drozdowatych, liczne wróblowe i parę czarnowronów ściśle spokrewnionych z występującą w Polsce wroną siwą. Ale tym, co zwraca szczególną uwagę – zwłaszcza w późnowiosenny czy letni upalny dzień – są ożywcze, wyglądające szczególnie naturalnie strumyki, wodospady i oczka wodne. Obrzeżone omszałymi kamieniami stanowią rezerwuar spokoju i ciszy.

Alpy Francuskie

Fot: Paweł Czapczyk

***

Kiedy nadchodzi zmierzch, ze szczelin bezszelestnie wylatują nietoperze. To karliki drobne, sklasyfikowane jako odrębny gatunek w 1999 roku, które w gospodarczym zabudowaniu Ptaszarni znalazły gościnę, podobnie do wszystkich innych stworzeń dużych i małych. A nade wszystko ludzi, bo stłamszona i sponiewierana w XX i XXI wieku conditio humana tutaj znajduje bezpieczną przystań i tutaj odżywa. Przepyszna strawa cielesna i półki uginające się od miodów, konfitur i zapraw – to jedno, bogata biblioteka przyrodnicza, kulturowa i… kryminalna – to drugie. A na ścianach wiszą w pozornym chaosie mozaiki, obrazy, ikony, na starych komodach stoją zaś rozmaite judaika i świątki katolickie. Do tego dochodzą obecne w każdym pokoju znakomite fotografie ptaków.

Jest kilka takich miejsc na mojej prywatnej mapie Europy, gdzie następuje zagęszczenie odczuwania czasu i miejsca. I właśnie Ptaszarnia jest jednym z nich.

W nocy słychać jelenie. Bo w drugiej połowie września rykowisko idzie pełną parą. Kto widział i w nim choć raz uczestniczył, ten wie, o czym piszę. Okolica dostarcza niezapomnianych wrażeń wzrokowych i słuchowych. Samce, wiedzione niepowstrzymanym popędem, wychodzą jak oszalałe na polany i odkryte pola, by zademonstrować swą siłę i majestat. Chciałyby pokazać pełnię swych możliwości, ale wtedy strzelają do nich myśliwi.

W Niemczech zabroniono już polowań na jelenie szlachetne podczas rykowiska – u nas ten barbarzyński obyczaj przetrwał i ma się dobrze. W tym maleńkim rejonie, sąsiadującym z Wolińskim Parkiem Narodowym jedno koło łowieckie – znajomy szepce mi do ucha – uzyskało zgodę na odstrzał pięćdziesięciu byków. I znów padną najdorodniejsze osobniki z okazałym porożem, mogące przekazać najlepsze geny kolejnemu pokoleniu.

Wracam do nietoperzy: okazuje się być ich mniej, niż dwa czy trzy lata temu, bo płomykówka, bodaj najpiękniejsza z naszych sów, miała używanie. Siadając co jakiś czas na lampie zmierzchówce, skutecznie, pod osłoną nocy, porywała upatrzonego karlika. Z kolei w ściśle graniczącym z Ptaszarnią rezerwatem Karsiborska Kępa polują błotniaki, a na bajorkach i rozlewiskach żerują krwawodzioby, biegusy, kwokacze i bekasy kszyki. Dostęp do nich jest jednak mocno utrudniony, bo płytkie wody otaczają wysokie trzcinowiska i grunt jest grząski. Zresztą nadmierna ingerencja w środowisko (przygotowanie fotograficznego stanowiska) oznaczałyby małą inwazję w dobrostan tutejszych roślin i zwierząt. Ada mówi, że w nocy ogródku polowała kuna, a w zeszłym roku ktoś sfotografował w rezerwacie gronostaja.

Śpię przy otwartym oknie, bo inaczej nie potrafię, i wciąż się budzę, i nasłuchuję przeraźliwego, dobywającego się z gardzieli, a może z głębi przepastnych trzewi ryku. Jeden byk odpowiada drugiemu. Hardkorowy koncert na dwa basy. W końcu jednak zasypiam na dobre.

Rano wypływamy z Januszem na łódce po Zalewie Szczecińskim: nareszcie wszystko się zgadza – i światło, i aktywność „morskich orłów”. Ile to rejsów było przy niebie zasnutym stalowosiną powłoką, a jeden nawet podczas ulewy. Kiedy po trzech godzinach wysiadałem wówczas w porcie, wyglądałem tak, jakbym miał pełnego (i nieszczelnego!) pampersa. A watowane spodnie, według producenta, miały być w stu procentach nieprzemakalne.

Janusz ze swadą opowiada o zwyczajach ptaków. Towarzyszą nam mewy. Czujnie patrolują wody kormorany, przepływają łyski, przelatują nurogęsi, na pobliskich trzcinach gremialnie przesiadują jaskółki brzegówki. Jednak król Zalewu Szczecińskiego jest tylko jeden. Orzeł morski, orzeł łomignat, birkut (bo i tak jest zwany ten największy w Polsce przedstawiciel jastrzębiowatych), bielik.

Autor tekstu i zdjęć: Paweł Czapczyk 

Zobacz wyjazdy omawiane na blogu:

Zobacz galerię:

Inne wpisy na blogu