Nad nami krążą już sępy płowe. Pierwszy z nich, szpieg z krainy padlinożerców, ląduje opodal na wyschniętym konarze. Po kwadransie - jakby na sygnał - dolinka wypełnia się trzepotem skrzydeł, syczeniem, chrząkaniem i ponurym, dobywanym bodaj z trzewi pomrukiem. Sępy siadają niby jednocześnie, ale po kolei, ściśle przestrzegając hierarchii w grupie. A nie jest to łatwe, bo stadko liczy sobie, bagatela, trzydzieści sześć osobników.
Jednak najmocniej serca nam biją w oczekiwaniu na sępy kasztanowate, ptaki o szczególnie posępnej urodzie, bez retuszu mogące zdobić kostnice czy symbolicznie odtwarzane pradawne rytuały śmierci.
Te prawdziwe giganty przestworzy, mogące rozpostrzeć skrzydła na szerokość 295 centymetrów, bez problemu trawią kości zjadanych zwierząt, a kiedy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, z góry nie dostrzegą ssaczej padliny, polują na węże, żółwie i jaszczurki. W ciągu roku składają zaledwie jedno jajo i obecnie ich los zawisł na granicy zagrożenia wyginięciem.
To nasz szczęśliwy dzień - przed nami pojawiają się dwie pary ptaków, zaiste, z Hadesu rodem.
Jedziemy przez wertepy pancernymi samochodami terenowymi. Napęd na cztery koła daje radę, bułgarscy kierowcy budzą zaufanie. Myślę, że mogliby uczyć wszystkich rajdowców świata jazdy w interiorze. Pod górę posuwamy się jednak żółwim tempem. Po obu stronach drogi – uskoki, zbocza i urwiska. Ale zalega mgła i strach nas nie oblatuje. Owszem, trzęsie jak cholera, ale nic to, skoro jesteśmy przed śniadaniem, a oczy nasycić mamy ścierwnikami, egipskimi sępami, gniazdującymi m.in. na piramidach. Ale to przecież w Afryce, nie w Europie. W paśmie Rodopów Wschodnich te niekonwencjonalne i zadziwiająco inteligentne ptaki, zagrożone wyginięciem w skali globu, gniazdują na kamiennych półkach i w szczelinach skalnych. Wybitnie inteligentne, bo używają narzędzi i potrafią na przykład rozbijać duże jaja, zrzucając na nie kamienie. Oprócz tego, a raczej przede wszystkim, pełnią ważną funkcję sanitarną, zajadając się padliną i odchodami innych zwierząt. Niesmaczne i niepiękne? Fakt, ale gdyby strawestować słowa dobrego wojaka Szwejka: ścierwnik jest ptakiem tak brzydkim, tak brzydkim, że aż pięknym.
I ostatecznie robimy tyle zdjęć tym należącym do podrodziny orłosępów ptakom – zarówno dynamicznych, jak i statycznych czy portretowych – że aż lękamy się, czy starczy nam miejsca na kartach pamięci na inne gatunki…
Jest jeszcze ciemno, gdy wypływamy. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będzie padać. Greckie, norweskie i polskie prognozy pogody są zadziwiająco zgodne: wyrokują deszcz. Ciężkie, zawiesiste, nieomal czarne chmury z pewnością uwiężą brzask i jutrzenkę. Markotniejemy, bo wiemy, że wszystkie najlepsze fotograficznie godziny – zwłaszcza złota i niebieska – przejdą nam koło nosa. Nie będzie słonecznych laserów, nie będzie różu ani błękitu odbijających się na gładkiej tafli wody. A przecież za cudowne światło – w chwilowym akcie desperacji – oddalibyśmy wszystkie przyszłe poranki świata. Ale to nasz ostatni rejs, więc cieszmy się z tego, co mamy. Podziwiajmy kolonię warzęch, ptaków o zdumiewająco chochlowatych dziobach, gnieżdżących się na podtopionej rosochatej wierzbie. Tę właśnie wierzbę, a w zasadzie grupę wierzb zrośniętych w jeden żywy, rozgałęziający się organizm, pokazywał mi Babis zimą. Podeszliśmy wtedy do niej suchą nogą i nawet staraliśmy się ją wspólnie objąć. Teraz wszędzie, jak okiem sięgnąć, krajobraz znaczą wody jeziora. Kerkini wystąpiło ze swoich brzegów. Daleko w ląd wdzierają się jego niesforne dzieci – kałuże, bajorka i rozlewiska.
Po cichu wpływamy w szmaragdowe zatoczki i jasnozielone trzcinowiska. Odgłosy pelikanów, czapli, rybitw i kormoranów giną w natężeniu akordów dobywających się z maleńkich gardzieli trzciniaków. Słuchamy i patrzymy. Te małe, niepozorne ptaszyny zręcznie wspinają się po wiotkich łodygach, a osiągnąwszy wierzchołek, rozpoczynają solowe arie.
Ktoś śpiewa, ktoś śpi, ktoś wychodzi właśnie na żer.
Czaple modronose i ślepowrony najpierw zastygają w bezruchu, a potem płynnie przechylają się w stronę lustra wody, by z szybkością błyskawicy rozedrzeć jej powierzchnię. Z chirurgiczną precyzją łowią małe rybki i larwy wodnych chrząszczy. Mijamy podłużną wyspę kormoranów. Za nią rozpościera się łacha, na której kwitną kaczeńce i maki. Czapla siwa stoi na gnieździe, założonym na wysuszonym konarze, i całym swym ciałem zasłania dopiero co wyklute pisklęta. Biada temu, kto za bardzo zbliży się do gniazda z pociechami – atak długiego dzioba będzie natychmiastowy i skierowany prosto w oczy intruza.
Powoli podpływamy do miejsca, gdzie rzeka Strimonas wpada do jeziora, pędząc swe wody z gór, z masywu Witoszy: również ona jest znacznie szersza, niż miało to miejsce zimą. Nagle zza gęstwiny chmur przedziera się słońce. Brzmi to banalnie, ale światło robi się takie, że na chwilę wstrzymujemy oddech.
Autor: Paweł Czapczyk